
Tyle się dzieje tego lata. A jednak właśnie tu przyjechali wszyscy. Poza tymi, którzy obawiali się smęcących kolesiów z gitarami. A powinni przyjechać również ci, bo koncert Radiohead daleki był od gitarowego smętu. Razem z bisami zagrali 2 godziny 20 minut! Podkreślam to celowo, bo chyba nigdy nie wytrzymałam tyle na koncercie. Z jednej strony nie miałam trochę wyjścia, bo odwrót z dogodnego miejsca był niemożliwy. Z drugiej strony uczesniczyłam w dopracowanym show, którego dramaturgia nie pozwalała się nudzić. Chłopcy wymieniali się instrumentami, partie gitarowe podbite były nasączonym bitem (support Moderata nieprzypadkowy), a dynamiczne numery przeplatane znanymi melodiami do wspólnego pośpiewania.
Thom jest boski wiadomo, ale tak samo nie mogłam oderwać wzroku od reszty, konkretnie od stojących na froncie Johnnego Greenwood'a i Ed'a O'Brian'a. Pierwszy zawsze mi się podobał i cały czas liczyłam, że uda się choć na chwilę zobaczyć jego twarz ukrytą za czarną grzywą. Drugi wyczyniał cuda na gitce, a do tego robił najpiękniejsze (nie-czarne) chórki jakie słyszałam. Ktoś zadrwił z umiarkowanego kontaktu z publicznością, a mnie Thom właśnie pozytywnie zaskoczył. Jego ciało reagowało na bit nieco konwulsyjnie, ale bardzo energetycznie. W sporadycznych komentarzach skierowanych do tłumu bywał zabawny, poczuciem humoru wykazał się też w triku „z okiem”. Na telebimach przez cały koncert widzieliśmy szczegóły ze sceny za sprawą małych kamerek umieszczonych gdzieś w pobliżu lub bezpośrednio na muzykach. Wchodząc po przerwie Thom skrył twarz przy pianinie, a za chwilę z telebimu zaczęło na nas łypać jego oko. Proste a mocne. Tak jak wspólnie wyśpiewane CREEP na koniec. „I don’t belong here” – no trochę jakby byli nie z tej ziemi.
Thom jest boski wiadomo, ale tak samo nie mogłam oderwać wzroku od reszty, konkretnie od stojących na froncie Johnnego Greenwood'a i Ed'a O'Brian'a. Pierwszy zawsze mi się podobał i cały czas liczyłam, że uda się choć na chwilę zobaczyć jego twarz ukrytą za czarną grzywą. Drugi wyczyniał cuda na gitce, a do tego robił najpiękniejsze (nie-czarne) chórki jakie słyszałam. Ktoś zadrwił z umiarkowanego kontaktu z publicznością, a mnie Thom właśnie pozytywnie zaskoczył. Jego ciało reagowało na bit nieco konwulsyjnie, ale bardzo energetycznie. W sporadycznych komentarzach skierowanych do tłumu bywał zabawny, poczuciem humoru wykazał się też w triku „z okiem”. Na telebimach przez cały koncert widzieliśmy szczegóły ze sceny za sprawą małych kamerek umieszczonych gdzieś w pobliżu lub bezpośrednio na muzykach. Wchodząc po przerwie Thom skrył twarz przy pianinie, a za chwilę z telebimu zaczęło na nas łypać jego oko. Proste a mocne. Tak jak wspólnie wyśpiewane CREEP na koniec. „I don’t belong here” – no trochę jakby byli nie z tej ziemi.