wtorek, 26 maja 2009

Przelotna znajomość


Będąc artystą podróżującym cały czas jesteśmy skazani na pobieżne oceny naszej osobowości ze strony organizatorów, właścicieli klubów, lokalnych supportów. Właściwie dopiero teraz zauważyłam jak ważne jest to pierwsze wrażenie, kiedy samej przyszło mi gościć gwiazdy. I jak mylne bywają te pierwsze chwile na lotnisku czy obiedzie, kiedy prawda wychodzi dopiero tam na scenie, za dekami, po alkoholu. Nastawienia miałam zupełnie odwrotne. Wyidealizowany Ben rozczarował, a Dani okazała się najbardziej pozytywną postacią, jaką poznałam w ostatnich latach. Od pierwszych chwil kiedy na powitanie uraczyła nas buziakiem, aż do ciepłych sms’ów z drogi powrotnej. Ben z uśmiechem na twarzy pokazał nam nasze miejsce w szeregu, Dani (i Toddy też, tylko mniej wylewnie) traktowała mnie jak koleżankę po fachu tyle, że z mniejszego miasta. I czuję, że to nie koniec naszej znajomości, że łączy nas więcej niż fryzura. Oby nie było to tylko mylne drugie wrażenie.

czwartek, 21 maja 2009

O jednej takiej co ukradła dwa słońca


Trochę to trwało, ale musiałam być pewna swoich uczuć do Natashy Khan i jej albumu „Two Suns” pod szyldem Bat For Lashes. Teraz już wiem, że chcę mieć ten kartonik (wersja digipack) zawsze przy sobie. W zeszłym roku podobnie miałam z Beckiem, a kiedyś też z Pj Harvey („Stories from..”). Oczywiście są też płyty lepsze, ale nie koniecznie mam na nie ochotę. Teraz kiedy dobrze znam już melodie z „Two Suns” przyjemnie się do nich wraca. Najmniej ciekawie wypadają te najsmutniejsze i najspokojniejsze momenty. Wolę te, w których nie mogę powstrzymać się od śpiewania, jak „Pearl’s Dream”, czy „Glass”. Pięknie rozkwitła ta dziewczyna. Na okładce poprzedniej płyty „Fur And Gold” jest słabo widoczna, a muzyka – mimo, że wciąga i intryguje – nie przeszywa. Na froncie „Two Suns” jawi nam się nieziemska istota z wyeksponowaną, piękną twarzą, a jej piosenki poruszają i - zamiast dołować - uskrzydlają.

środa, 13 maja 2009

Truskawkowy tort i Tomblibusie



Sto lat niech żyje Bąbel i niech korzysta z tych 28 lat co do 30stki pozostały i niech czyta książki mądre i muzyką nasiąka i niech tańczy ile wlezie i nie da się chłopakom. Tego życzy mama, która przeżyła całą serię wzruszeń w ostatnich dniach.
Zaczęło się od pikników urodzinowych z Bąblem w roli głównej i w roli gościa. Na pierwszym mała gospodni zjadła większość przyniesionych przekąsek typu żelki, orzeszki, pianki oraz katetegorycznie zarządała loda, którego naiwnie zaplanowała zjeść mama. To było jej pierwsze obżarstwo słodyczowe, o dziwo bez sensacji. Drugi piknik z chłopakami objawił tendencje przywódcze Bąbla, jak również pierwsze próby zabawy „w dom”. No i jeszcze imprezka domowa w małym gronie z upragnionym TORTEM autorstwa baby Goni. Zdmuchiwaniom świeczki nie było końca, potem wgryzanie się w całą galaretę tortową i ubaw po pachy. Baba Ania podarowała super gadżeciarską kuchnię (z plastikowym jajkiem sadzonym i kurczakiem wsadzanym do piekarnika!), a Madzia piastolinę (dla niezorietntowanych to coś do lepienia babek w domu, czyli totalny syf na podłodze).
Przy tej okazji muszę jeszcze wspomnieć o nowości w naszej kolekcji DVD: Dobranocny Ogród! Jeśli ktoś nadal twierdzi, że Teletubisie to bajka dla klubersów na zejściu „popigułowym” to musi obejrzeć to! Najlepiej z polskim lektorem, który z wdziękiem przedstawia kolejne postacie: Pinky Ponk (pojazd kosmiczny), Niny Nonk (lokomotywa), Makka Pakka (kosmiczny miś przypominający ciasteczko Shrecka), Tomblibusie (3 urocze „cosie”) i tak dalej. Wszystko mieni się kolorami i dźwięczy piskami. Obejrzane wiele razy, wciąż zachwyca.

czwartek, 7 maja 2009

To naprawdę nie jest takie proste...


Nie pisałam nic o płycie, bo kryzys przyszedł i brak wiary. Nie ma nic gorszego kiedy jest się na solidnym półmetku. A sprawcami kryzysu - pierwsi recenzenci, no może drugatura, bo L nawet był łaskawy, a Graża zachwycona i od razu chciało się robić. A teraz usłyszałam komentarze zupełnie zaskakujące i już sama nie wiem: puszczać, czy nie puszczać?
No bo jak mieć zapał po czymś takim:

Przychylni: O ten fajny, dobra daj nastepny. Ten średni, masz coś jeszcze?
Ja: Ale poczekaj, bo końcówka jest zaskakująca.
P: Oj weź, a kto słucha kawałków do końca? O nie, ten to taka typowa polska produkcja klubowa
Ja: Ale dopiero się zaczął...

No ale ten, co się go bałam pochwalił pomysły i działamy, Ziut jak zwykle nieoceniony tylko trzeba podłubać. Roboty full, a ludziska coraz częściej na majówki mi wybywają. Ale coraz mniej tekstów do napisania zostało..

sobota, 2 maja 2009

LOVE LONDON




Jak tylko wysiadłam z pociągu na St.Pancras, od razu poczułam taką dziwną radość, jak dziecko wracające po studiach w rodzinne strony. Dawno tu nie byłam, bardzo zmieniłam się ja, ale jedno nie zmieniło się na pewno: I love this city!
Za co? Powody wydają się niezwykle przyziemne a jednak!
- Że się tu nie gubię, strzałki prowadzą mnie jak debila (oczywiście debila znającego angielski): shuttle to railway station / underground / way out na to lub na tamto / look left look right (żeby cię samochód nie przejechał). A jeśli jednak nie czujesz się pewnie to każdy pracownik stacji metra czy czegokolwiek bez łachy udzieli ci dokładnych wskazówek (trzeba go tylko zrozumieć).
- Że metro jest dziecinnie proste. Wystarczy skumać system kolorów i kierunków i nie trzeba nawet na mapkę zaglądać. Najważniejsze linie mają przypisane kolory, które łatwiej zapamiętać niż nazwy linii. Zerkasz więc na strzałki, pamiętasz, że niebieska, potem masz dopisek czy: Northbound, czy Southbound i jesteś w domu.
- Że to jest mój raj gastronomiczny! To oczywiście rzecz niezwykle indywidualna, ale ja uwielbiam jeść małe porcje i w biegu lub na trawie. Tutaj ilość barów z przepysznymi bagietkami, jacked potatoes, sałatkami, zdrowym jedzeniem, sokami wyciskanymi, sushi na wynos, tajskimi noodles’ami jest powalająca i przy tym zachęcająca poprzez nowoczesno-gadzeciarski pomysł na opakowania, logo. Krótko mówiąc chce się tam wejść.
- Że jak jest piątek to ludzie beż żenady spotykają się w pubie, ale tak naprawde stoją wielką bandą na zewnątrz, łoją browar i się zaśmiewają na całą ulicę. Wszytko kulturalnie tyle, że głośno. Potem mogą rozejść się do stu tysięcy klubów, ale to już oczywista sprawa.
- Że jak wchodzę do sklepu z płytami to za 10 funtów (50 zeta!!) mogę kupić większość bieżących nowości, a nawet czasem (2 for 10). Wśród tych eksponowanych tytułów albumy, które jeśli nawet by się u nas pojawiły to trudno byłoby je znaleźć. Szkoda, żę pozamykały się fajne sklepy winylowe i kilka z tanimi kompaktami, które zawsze przeczesywałam. Takie czasy.
- Że każdy człowiek jest inny. Może w klubach panują dress cody, ale na ulicy jest tylko jeden INDIVIDUAL DRESS CODE.
- No i kocham CHINA TOWN. Tu nic się nie zmieniło.

I nie mówcie mi, że tak samo jest w Berlinie czy Paryżu, owszem elementy tak, ale nie to wszystko i w takim wymiarze, wiem - sprawdzałam! Jest też kilka wkurzających rzeczy (tłok!), ale dla dobra sprawy je pominę, albo rozdzielę.
Oczywiście moja miłość do Londynu jest taka przelotna, nie chcę tu mieszkać, ale muszę czasem zajrzeć, naładować się tą mnogością wszystkiego, zmęczyć i z radością wrócić na Gocław.