
Pamiętam moje zdziwienie kiedy w 2006 roku w zestawieniu Gilles’a Petersona – Worldwide Awards - albumem roku wybranym przez słuchaczy został krążek Bonobo „Days To Come”. Ładna, leniwa płyta, ale żeby od razu..? Podobnie dziwili się wczoraj warszawscy promotorzy, którzy przybyli do Fabryki Trzciny na set djski Bonobo. Prawdopodobnie zakładali, że trzeba będzie organizatora pocieszycielsko poklepać po plecach, no bo dj set w Fabryce (sic!), w czwartek (SIC!), porażka murowana. A tu się okazało, że raczej gratulacje należy złożyć. Bo organizator z Katowic, miejscówka „warszawkowa” do bólu, a luda nawaliło tyle, że kolegi wpisanego na liste gości nie chciano już wpuścić po 23ciej! Nie była to też typowa „fabrykowo-pinowa” publika, po prostu fajni ludzie, których nigdy wcześniej nie widziałam.. no może gdzieś tam wśród „openerowskich” tłumów. Nie wiem tak do końca na czym polega fenomen Bonobo, czyli uroczego Simona, który gra muzykę niegdyś wpychaną na sale chilloutowe, ale robi to tak, albo brzmi to tak, że wszyscy pląsają radośnie. W dodatku z ochotą kupują bilety. Na pewno Ninja Tune robi swoje, na pewno fakt dlugoletniej działalności na scenie elektronicznej. Tylko ciekawe ile z tych wczorajszych 600 osób ma chociaż jedną płytę Bonobo.
Najważniejsze jednak, że to kolejna udana warszawska balanga, na której byłam na przestrzeni ostatnich miesięcy. Idzie nowe, albo co.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz